środa, 24 sierpnia 2016

"Mam na imię Lucy" Elizabeth Strout #Nike

"Dobrze zapamiętałam to słowo: "bezwzględna". 
On nie wydawał się bezwzględny i nie sądziłam, 
żebym ja była lub mogła być bezwzględna.
Kochałam go. Był dobry."
Tytuł oryginału: My Name Is Lucy Barton
Seria: -
Tom: -
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo: Wielka Litera
Liczba stron:  224


Lucy Barton, dojrzałą kobietę, pisarkę wychowującą dwójkę dzieci, podczas przedłużającego się pobytu w szpitalu odwiedza niewidziana od lat matka. Niewinne rozmowy o ludziach z przeszłości otwierają furtkę do bolesnych wspomnień: biedy, wykluczenia i rodzinnych tajemnic. W oszczędnej narracji Strout buduje kruchą nić porozumienia pomiędzy kobietami, dla których ta niespodziewana pięciodniowa wizyta staje się najintymniejszym momentem ich relacji. Strout misternie konstruuje, wydawać by się mogło, uporządkowany świat, który na naszych oczach się rozpada. Nie znajdujemy w tym jednak dramatu, lecz cichą akceptację i zrozumienie dla ludzkich słabości.

***


  Każdy czytelnik odnajduje w książce coś innego, co przykuwa jego uwagę.
Dlatego też, w swojej krótkiej opinii, chcę się skupić na drodze, którą przeszła główna bohaterka.
  Lucy Barton wychowywała się w biedzie, co ogromnie wpłynęło na sposób, w jaki postrzega otaczający ją świat. Słaba więź z rodzicami sprawiła, że z trudnością nawiązuje kontakt z innymi ludźmi. Choć udaje się jej prowadzić normalne życie, cały czas towarzyszy jej strach. Lucy poszukuje czegoś więcej.
  Moim zdaniem "Mam na imię Lucy" to powieść o miłości, rodzinie i biedzie.
Ale przede wszystkim, jest to powieść o bezwzględności, którą musi w sobie znaleźć główna bohaterka, by wziąć sprawy w własne ręce.

7/10

                           Nike

               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz